RIPLEY, 2024
reż. Steven Zaillian
W 1955 roku światło dzienne ujrzała powieść Patricii Highsmith "The Talented Mr.Ripley". Utrzymana w formie thrillera psychologicznego opowieść traktowała o losach mieszkającego w Nowym Jorku Toma Ripleya, podupadłego na zdrowiu oszusta, który pod koniec lat 50 XX wieku zostaje wynajęty przez bogatego człowieka, aby przekonać jego syna - Richarda (Dicky'ego) Greenleafa, do powrotu do domu z Włoch. Ripley, żyjący na skraju ubóstwa postrzega tę propozycję jako dar losu pozwalający mu na odwrócenie swych losów i porzucenie, raz na zawsze, swej marnej egzystencji w wielkim mieście (które samo w sobie przecież jest szczytem marzeń niezliczonych zastępów ludzi szukających azylu, nadziei i lepszego jutra).
Przyznam od razu, że serial "Ripley" był dla mnie pierwszym spotkaniem z tą opowieścią. Do tej pory najpopularniejszą adaptacją powieści Highsmith był film wyreżyserowany przez Anthony Minghellę z 1999, w którym w tytułową rolę wcielił się Matt Damon (pierwotnie rolę zaproponowano Leonardo DiCaprio, który propozycję odrzucił) zaś na ekranie towarzyszyli mu tak znakomici aktorzy jak Gwyneth Paltrow, Jude Law, Cate Blanchett czy nieodżałowany Philip Seymour Hoffman. Zapewne teraz, po obejrzeniu, a raczej doświadczeniu, przeżyciu tej nowej telewizyjnej wersji, sięgnę po adaptację z 1999 roku lecz nie liczę, że zrobi na mnie takie wrażenie jak netflixowy "Ripley". A wrażenie zrobiła na mnie ta produkcja piorunujące.
Nie sposób zacząć inaczej niż od kwestii samego wyglądu serialu, jego estetyki. "Ripley" utrzymany jest w czarno-białej konwencji kina noir zaś za zdjęcia we wszystkich ośmiu odcinkach odpowiada zdobywca Oscara do "There Will Be Blood" (i stały współpracownik Paula Thomasa Andersona) Robert Elswit. Serial kręcony był we Włoszech w 2021 roku za pomocą cyfrowej kamery Arri, Alexa LF. Jak sam zdjęciowiec opowiadał pomysł by zrealizować "Ripleya" właśnie w czerni i bieli przyszedł mu do głowy obcując z egzemplarzem powieści, które to wydanie na okładce miało właśnie czarno-białą fotografię która niezwykle sugestywnie do niego przemawiała. Poszczególne kadry w sposób niezwykle staranny skonstruowane, oświetlone ogląda się niczym najznamienitsze fotografie, pocztówki wręcz zaś każde z nich stanowiłoby w słusznie minionych czasach idealny kadr na fototapetę. Niemała w tym zasługa także samej lokacji akcji filmu, zdjęcia we Włoszech kręcone były głównie na Wybrzeżu Amalfitańskim (podobnie jak ekranizacja z 1999 roku) położonym na południe od Neapolu a także w Atrani, Wenecji, Rzymie i Palermo. Każde z tych miast w sposób bardzo sugestywnie pokazane w zupełnej ciemności, półmroku lub pełnym słońcu jest niczym kolejny, cichy acz wszechwidzący i wszechwiedzący bohater serialu. Do tego dźwięk skrzących się papierosów, nalewanego alkoholu, odgłos kroków bohaterów stąpających po włoskiej starej kostce brukowej, włoska muzyka to wszystko sprawia że zmysł wzroku i zmysł słuchu przez tych osiem odcinków doznaje prawdziwej pieszczoty i rozkoszy pomimo, że sama historia, jej zawiłość i kolejny warstwy oszustw Toma a także popełniane przez niego morderstwa ukazane są tutaj z prawdziwą pieczołowitością nie dając widzowi chwili wytchnienia. Sceny morderstw właśnie i wszystkich czynności je okalających w estetyce zahaczają o gatunek, który szczególnie kocham, a mianowicie o tzw.slow cinema. Jakże rozkoszna a zarazem przerażająca była scena wyprawy łodzią Toma i Richarda Greenleafa oraz to co później się na tej łodzi (i poza nią!!!) wydarzyło. Napięcie zbudowane w tej choćby scenie przywodzi na myśl najlepsze chwile filmów mistrza grozy sprzed lat - samego Alfreda Hitchcocka. Przyznam, że sceny te oglądałem na samym skraju fotela z pięściami zaciśniętymi z poddenerwowania (czy też podekscytowania). Podobnie rzecz miała się w scenach odcinka piątego, w którym dochodzi do ostatecznej konfrontacji przyjaciela Dickiego, Freddiego Milesa i tytułowego bohatera. Aktor, który wcielił się w postać Freddiego Milesa od pierwszej chwili gdy pojawił się na ekranie przykuł moją uwagę fenomenalną kreacją i intrygującym wyglądem, jakby na pograniczu płci i maniery. Jakże wielkie było moje zdziwienie gdy po szybkim sprawdzeniu okazało się, że owym aktorem jest niejaki Eliot Sumner będący defacto synem słynnego wokalisty i basisty (a także aktora) Stinga. Jakże to wspaniała rola, wnikliwa dyskusja (czy też raczej interrogacja) Milesa i Ripleya to kolejny moment spędzony przeze mnie na skraju fotela zaś to czym ta konfrontacja się kończy i w jak drobiazgowy, niespieszny, wręcz na pograniczu pogwałcenia naszej wrażliwości sposób jest przedstawiona przemówiło w sposób dosadny do mojego ukochania makabry i dosadności na ekranie. Oglądając te sceny miałem wręcz wrażenie, że reżyser rozkoszuje się tymi obrazami ale nie w sposób jakiś wypaczony czy chory lecz w sposób ukazujący ukochanie piękna nawet w najpodlejszym z czynów. Mamy tu do czynienia z estetyzacją przemocy w najczystszej postaci a od obrazu ukazującego choćby te potworne rzeczy nie da się odwrócić wzroku.
Na koniec słów kilka o samym odtwórcy roli tytułowej. Andrew Scott - cztery lata starszy ode mnie irlandzki aktor był dla mnie do niedawna aktorem kompletnie nierozpoznawalnym. Owszem patrząc teraz na listę filmów, w których zagrał (jak choćby Locke, Spectre czy 1917) widziałem go na ekranie niejednokrotnie niemniej kompletnie nie zapadł mi w pamięć. Zmieniło się to dopiero parę tygodni temu gdy pewnego wieczora obejrzałem film "All of Us Strangers", gdzie wystąpił u boku Paula Mescala, Jamiego Bella i Claire Foy. Jakże wielkie zrobił na mnie tą rolą wrażenie, jakże piękny był to film traktujący o budowie nowego związku, stracie i jej akceptacji. Tak więc gdy połączyłem kropki i zachęcony wielce pozytywnymi recenzjami "Ripleya" sięgnąłem po ten serial to czułem, że i tym razem Scott nie zawiedzie. Nie pomyliłem się. Kreacja Scotta jest genialna, tak właśnie - kreacja - tu nie ma mowy o odgrywaniu roli, tutaj jest całkowite, stuprocentowe, fenomenalne zatracenie się w swej postaci. To jest kunszt aktorski na miarę Jacka Nicholsona w "Lśnieniu", Kathy Bates w "Misery" czy Daniela Day-Lewisa w "My Left Foot". Paleta emocji, paleta zachowań, wyrazów twarzy, tonu głosu jest tutaj arcymistrzowska. Scott odgrywa zimnego, bezwzględnego, nakierowanego na cel socjopatę, mistrza kłamstw, konfabulacji, podręcznikowego mitomana, który w mgnieniu oka bez najmniejszego zająknięcia jest w stanie obronić każde swoje kłamstwo, znaleźć usprawiedliwienie każdego czynu, z twarzą pokerzysty odpowiada na każde zadane mu pytanie (jak w odcinku szóstym gdy grillowany jest przez inspektora Raviniego). Coś absolutnie niebywałego, takiego poziomu wykreowanego wyrachowania dawno nie widziałem ani na dużym ani na małym ekranie. Sceny gdy Scott staje oko w oko z ludźmi próbującymi odsupłać jego misternie tkaną pajęczynę kłamstw są najznamienitszymi scenami tego serialu pod kątem napięcia emocjonalnego. Mistrzowsko napisany scenariusz i godziny prawdziwego triumfu współczesnej telewizji a już bez dwóch zdań najznakomitsza produkcja na platformie Netflix od lat.
Jakby tego wszystkiego było mało mamy też na ekranie znakomitą Dakotę Fanning i w epizodycznej roli legendarnego Johna Malkovicha, którego obecność tylko pieczętuje ten najwyższej próby serial. Pozostaje tylko czekać aż ukaże się na nośniku fizycznym wszak czegoś tak bezbłędnego nie można nie mieć w swojej kolekcji na zawsze by móc cieszyć się tą produkcją gdy diabli wezmą wszystkie streamingi niczym w "Leave the World Behind".
Ocena 10/10
Amen!
OdpowiedzUsuńWspaniały serial i wspaniale napisana recenzja. Masz dar zarażania zachwytem :).
OdpowiedzUsuń