wtorek, 27 września 2016

Heavy Metal czyli Trudna Acz Satysfakcjonująca Miłość.



W dniu gdy piszę te słowa obchodzimy 30-tą rocznicę śmierci basisty grupy Metallica Cliffa Burtona. Burton, jeśli ktoś nie wie, zginął w wypadku autokaru grupy Metallica na trasie promującej legendarny album „Master of Puppets” na skutek wypadnięcia przez okno przy pryczy Kirka Hammetta, którą zajmował tej nieszczęśliwej nocy na skutek wygranego z Kirkiem zakładu, a którego stawką była noc w najwygodniejszej z autokarowych prycz. Śmierć Burtona była czystym przypadkiem, gdyby panowie założyli się dzień wcześniej lub później to dziś wspominalibyśmy nie Burtona a Hammetta. Life’s a bitch…

Dzisiejsza smutna rocznica sprawiła, że chciałem dzisiejszy wpis poświęcić muzyce heavy metalowej, która to w moim życiu jest obecna od zawsze, zarówno w warstwie wizualnej jak i dźwiękowej. Będąc jeszcze szczylem w podstawówce (którą ukończyłem w 1995 roku) pamiętam, że w oczy bez przerwy rzucały mi się koszulki starszych kolegów (którzy wówczas wydawali mi się naprawdę dorosłymi facetami) z okładkami płyt Megadeth, Death, Metallica czy Cannibal Corpse. W tamtym czasie, powiedzmy początek lat 90-tych XX wieku, w naszym kraju panowała zakrojona na naprawdę szeroką skalę kultura kasetowa i właśnie kasety wyżej wspominanych zespołów stanowiły obiekt westchnień wielu z moich kolegów w podstawówce, oczywiście piraty, legalne kasety zaczęły pojawiać się u nas dopiero w 1993 roku. Będąc w podstawówce nie gustowałem w muzyce metalowej, moim oczkiem w głowie już wtedy był rock progresywny i klasyczny rock spod znaku Pink Floyd, Led Zeppelin, Queen czy Dire Straits jednakże ten cały mroczny świat muzyki heavy metalowej wraz z cała swoją upiorną oprawą przemawiał do mnie w sposób chyba podświadomy by niebawem uchwycić za gardło także mnie. W moich zbiorach kasetowych zaczęły pojawiać się płyty grupy Metallica („Metallica”.1991 oraz „Master of Puppets”,1986) , Iron Maiden („Killers”.1981, „No Prayer for the Dying”, 1990 oraz „Fear of the Dark”, 1992) czy AC/DC („The Razor’s Edge”, 1990). Były także koszulki Metallici i worek marynarski Iron Maiden z okładką „Fear of the Dark”). Muzycznie coraz bardziej zaczął ten świat wabić swymi ciężkimi riffami, niskimi w rejestrze gitarami i mrokiem ziejącym z atmosfery samej muzyki. Nigdy jednak nie spenetrowałem świata muzyki heavy metalowej głębiej, tak naprawdę to do dziś (pewnie wstyd się przyznać) nigdy nie słyszałem w całości żadnej płyty czy to grup Death, Cannibal Corpse czy Obituary zaś najbliżej do tego świata się zbliżyłem penetrując gruntownie twórczość szwedzkiej grupy Opeth.

Wraz z nadejściem ery internetu oczywiście wszystko stało się prostsze dla wówczas jeszcze nie będącego w stanie w wymarzonym tempie budować własnej, namacalnej kolekcji płytowej fanatyka muzycznego. W końcu mogłem poznać w całości i co dla mnie najważniejsze, w porządku chronologicznym historię heavy metalu. Oczywiście powszechnie panuje opinia, że korzeni tej muzyki należy szukać w twórczości takich grup jak Black Sabbath, Deep Purple czy Led Zeppelin i wiele w tym prawdy oczywiście i nie przeszkadza fakt, że wyżej wspomniane grupy z kolei korzystały pełnymi garściami z bluesa (Debiut Black Sabbath to dla mnie nadal bardziej blues-rockowy album aniżeli prekursor metalu. Tytuł prekursora i niedoścignionego wzoru wczesnej muzyki metalowej należy przyznać albumowi „Master of Reality” Ozzy’ego i spółki) czy muzyki klasycznej czy tez barokowej (Deep Purple). Sięgając jeszcze bardziej wstecz pierwszym chyba poważnym, bezkompromisowym, uderzającym swą brutalnością i bezkompromisowością (oczywiście jak na tamte czasy) nagraniem proto-metalowym był utwór grupy The Beatles „Helter Skelter” z legendarnego Białego Albumu. Utwór musiał mieć prawdziwie złowrogą moc skoro na jego wpływ powołał się Charles Manson mordując w bestialski sposób ówczesną żonę Romana Polańskiego Sharon Tate i czwórkę innych nieszczęśników. Był tez Queen i ich obłąkany „Stone Cold Crazy” czy „Sheer Heart Attack” – heavy metal lat 70-tych.

Muzyka heavy-metalowa czy jakikolwiek pokrewny gatunek nigdy nie zdobyła mojego serca w sposób w jaki zrobiły to inne gatunki muzyczne ale zawsze była blisko, zawsze wychodziła naprzeciw gdy była z różnym powodów potrzebna, czy to w chwilach złości na cały świat, dołka psychicznego wieku dojrzewania czy fizycznego wycieńczenia gdy napieprzałem kilkudziesięciogodzinne szychty w restauracji na przełomie wieków. Zapomniałbym o Guns N’Roses, który to zespół był moim ukochanych w okresie podstawówki i których wieloczęściowe rozbudowane kompozycje z podwójnego, absolutnie rewelacyjnego, album „Use Your Illusion” zachwycają do dzisiaj a na tamten czas wydawały mi się absolutnym szczytem możliwości syntezy metalu z czymś co jeszcze wówczas nie wiedziałem, że nazywa się rock progresywny. Z biegiem lat moim uszom objawił się gatunek, który pokochałem tak mocno jak z czasem znienawidziłem czyli Progressive-Metal. Gdy po raz pierwszy usłyszałem albumy Dream Theater takie jak „Awake” czy „Metropolis 2:Scenes from a Memory” mój świat stanął na głowie i wydawało mi się, że odkryłem Święty Graal wypełniony wywarem z sensu życia. Były tez albumy Queensryche czy Fates Warning ale to Dream Theater na długo zdobyli moją największą sympatię. Wszystko się skończyło z chwilą gdy nowojorczycy wpadli w przewidywalny, monotonny, wtórny i najzwyczajniej w świecie nudny cykl płyta-trasa-DVD i tak w kółko. Coś pękło, coś się wypaliło i obecnie mam ani dla nowych poczynań Dream Theater ani czasu ani cierpliwości. Z chęcią natomiast wracam do płyt grup, które muzykę heavy metalową kształtowały. Ogromną estymą darzę dokonania grupy Hawkwind, z której nota bene wywodzi się jedną z największych ikon metalu – nieodżałowany lider Motorhead Lemmy, a która to grupa (Hawkwind) dokonała świetnego mariażu stylów takich jak metal właśnie, space rock i rock progresywny.

Jedną z podstawowych cech muzyki dla mnie jest to, że muzyka podsycać, podtrzymywać lub łagodzić ma pewne konkretne emocje, uczucia, stany psychiczne i sięgam po konkretny rodzaj muzyki wówczas gdy spełnić on ma w moim życiu pewną konkretną rolę. Metal nigdy nie kojarzył mi się ze złymi emocjami, pomimo całej swojej aury, która przecież w dużej mierze jest kreacją artystyczną. Pisząc swoją prace magisterską na temat walki Frank Zappy z amerykańską cenzurą muzyki rockowej natknąłem się na szereg idiotyzmów dotyczących ukrytych treści zaszyfrowanych rzekomo w nagraniach grup heavy metalowych i tychże grup fatalnym wpływie na młodzież. Stek bzdur. Za każdym razem gdy chciałem pozbyć się złych emocji nie szedłem na zewnątrz przywalić komuś w ryj czy nie wyżywałem się na domownikach lecz włączałem sobie nagrania grup metalowych (no dobra trochę było to jednak znęcanie się nad domownikami) i cała złość, frustracja, agresja mijała. Przychodził spokój. I to jest dla mnie najważniejsza cecha heavy metalu – metal koi złość i agresję drodzy rodzice. Pozwólcie zatem swoim pociechom na penetrowanie tego świata jakkolwiek wydaje się on wam przerażający i niewłaściwy. 








wtorek, 13 września 2016

King Crimson AD 2000 w Teatrze Roma czyli Pierwsza Koncertowa Wizyta w Stolicy.

   W tym roku pomiędzy 17 i 21 dniem września grupa King Crimson po raz kolejny pojawi się w naszym kraju na serii, tym razem czterech, koncertów trasy The Elements. Z tej okazji chciałbym wrócić pamięcią do 11 dnia czerwca 2000 roku gdy po raz pierwszy w życiu wybrałem się na rockowy koncert wielkiego, zagranicznego zespołu, który już wtedy kochałem całym sercem.



   Na swój pierwszy duży, rockowy koncert wybrałem się mając niespełna 20 lat a rozpoczęcie maratonu koncertowego szczęśliwie trwającego po dziś dzień umożliwiła mi praca w jednej z katowickich, nieistniejących już restauracji. Właśnie dzięki etatowi w tejże restauracji byłem w stanie odłożyć wystarczającą ilość gotówki by wybrać się wczesnym rankiem do stolicy naszego kraju i doświadczyć magii Karmazynowego Króla na własnej skórze. Była to druga wizyta King Crimson w naszym kraju (cztery lata wcześniej wystąpili jako tzw Podwójne Trio o składzie wówczas poszerzonym o Tony Levina i Billa Bruforda - niestety nie dane mi było nigdy zobaczyć Podwójnego Tria w akcji a tym samym mojego wówczas ulubionego perkusisty - Bruforda właśnie, na zobaczenie Tony Levina w akcji przyszło mi poczekać jeszcze kilka lat, ale o tym nieco później) i użyte przeze mnie słowo "duży koncert" nie do końca określa wymiary tegoż wydarzenia. Koncert zaplanowany na wieczór odbyć się miał w Teatrze Roma (dawna Operetka Warszawska), który to teatr mieści niecałe 1000 osób więc atmosfera podczas koncertu była z wszech miar intymna co sprzyjało odbiorowi niełatwej przecież i wymagającej muzyki King Crimson.   

   Zanim wsiadłem do pociągu na Dworcu Głównym w Katowicach musiałem jeszcze zaliczyć 3 godziny pracy w restauracji (od 6:00 do 9:00), jako że na ten dzień zaplanowana była jedna z wielu ogromnych imprez i każda para rąk skłonnych pomóc w przygotowaniach była na miarę złota. Tak więc odpracowawszy trzy godziny udałem się w końcu na zaplanowany pociąg i zaopatrzony jeszcze wówczas w walkmana i stertę kaset magnetofonowych wyruszyłem w stronę Warszawy.

   Była to moja druga wizyta w stolicy, jednakże ogrom miasta wydawał mi się wówczas nieco paraliżujący zatem pierwsze co uczyniłem po wyjściu z pociągu to zakupienie mapy miasta i zlokalizowanie dwóch adresów - teatru oczywiście (Nowogrodzka 49) oraz siedziby mojej ukochanej od dziecka Trójki (Myśliwiecka 3/5/7). Jako że do koncertu miałem dobrych parę godzin to postanowiłem udać się pod siedzibę Trójki właśnie. Pamiętam, że idąc miastem mijałem mnóstwo ambasad, a miasto wydawało mi się dziwnie przyjazne i zielone, być może dlatego że była to pora letnia a wówczas nawet Warszawa ukazuje swój urok. Dotarłszy na miejsce pokręciłem się wówczas w okolicy Trójki, zrobiłem parę zdjęć lecz wówczas jeszcze nie byłem na tyle śmiały by wejść do  budynku radia i poprosić o możliwość rozejrzenia się tu i ówdzie. Czas nadszedł niebawem by udać się na miejsce docelowe i zasiąść w wygodnym fotelu Teatru Roma zatapiając się w bezkresny ocean dźwięków jednego z moich ulubionych zespołów.

   Rozglądając się po twarzach reszty publiczności rzuciła mi się w oczy wielka rozpiętość wiekowa uczestników koncertu co zawsze cieszy, gdyż muzyka zespołów debiutujących w latach 60-tych i 70-tych zawsze łączyła pokolenia. Zgasły światła, publiczność była podekscytowana, nadal trwały rozmowy, słychać było nawet brzęk szkła, pomyślałem sobie, że lider King Crimson - Robert Fripp życzyłby sobie absolutnej ciszy rozpoczynając koncert (Fripp postrzegany jest jako wielki filozof rocka, dla którego muzyka to wyraz ekspresji emocjonalnej, do której ma bardzo poważny stosunek i tego samego wymaga od publiczności na jego koncertach). Ni stąd ni zowąd z całkowicie ciemnej sceny wyłaniać się zaczęły wielobarwne diody i światełka będące częścią ogromnej półki aparatury, do której podłączona jest gitara i syntezator gitarowy Frippa. Po chwili obok tych światełek pojawił się sam Fripp, publiczność zamarła gdy Fripp swym lodowatym, nie zdradzającym żadnych emocji spojrzeniem przebiegł po publiczności, po czym wydobył skądś plastikową buteleczkę, której zawartością nawilżył szmatkę i przetarł nią gryf gitary z góry na dół. Pojawiły się pierwsze dźwięki trwającej prawie 25 minut gitarowej improwizacji, która z prawie niesłyszalnych dźwięków z czasem przeistoczyła się w prawdziwą kawalkadę barw, nastrojów i pełnych niepokoju emocji. Gdy muzyka ucichła, nie było już ani rozmów, ani brzęku szkła, nie było nic poza wszechogarniającą ciszą i skupieniem. Wówczas na scenie pojawiła się reszta muzyków rozpoczynając właściwą część koncertu potężnym nagraniem z wówczas ostatniej płyty, kompozycją pt "ProzaKc Blues", w której celowo nonsensowny, abstrakcyjny tekst wyśpiewany był przez Adriana Belew elektronicznie zmodyfikowanym głosem. Całość koncertu składała się w 95% z materiału z dwóch ostatnich płyt grupy "THRAK" i "The ConstruKction of Light" co pewnie wielu z członków publiczności nie do końca zadowoliło, gdyż z pewnością czekali oni na klasyczne nagrania grupy z lat 1969 - 1974, ale ja wiedziałem, że na tej trasie grupa nie wraca do przeszłości skupiając się na nowym materiale. Jedynym wyjątkiem był utwór "Three of a Perfect Pair", który Adrian zagrał stojąc sam na scenie, towarzysząc sobie na gitarze akustycznej. Koncert był niezwykle elektryzujący i energetyczny wzbogacony został o jedną, niezwykle złowrogą i hipnotyzującą improwizację zagraną w pierwszej połowie koncertu. Występ grupy trwał około 120 minut zaś na bis panowie zaproponowali nam swoją wersję klasyka Davida Bowie "Heroes", nie sądzę by kogokolwiek wybór tego nagrania akurat zdziwił, jako że Robert Fripp jest autorem tejże niezwykłej, charakterystycznej partii gitarowej w oryginalnej wersji "Heroes" Bowiego zarejestrowanej w 1977 roku. Po tymże bisie Fripp, Belew, Gunn i Mastelotto pięknie się nam pokłonili i zeszli ze sceny zostawiając piorunujące wrażenie i sprawiając, że mój pierwszy koncert należy po dziś dzień do mych najlepszych koncertowych wspomnień.

   Jako, że na większości koncertów, na których byłem miałem okazję wypatrzyć dobrze wszystkim fanom prog-rocka znanego właściciela Rock Serwisu i dziennikarza prowadzącego w radiowej Trójce audycję "Noc Muzycznych Pejzaży" - pana Piotra Kosińskiego, to postanowiłem się po koncercie przyjść i przywitać z panem Piotrem właśnie dziękując mu za lata wspaniałej muzyki, którą z namaszczeniem słuchałem każdego tygodnia w Trójce. W krótkiej rozmowie z panem Piotrem spytałem czy nie wie czy istnieje szansa spotkania się z muzykami po zakończonym właśnie koncercie i otrzymania autografu, ewentualnie zrobienia sobie pamiątkowej fotografii. Dowiedziałem się, że żadne oficjalne spotkanie nie jest planowane, natomiast jeśli przejdę na tyły budynku teatru to z pewnością złapię muzyków wsiadających do swego busa. Tak też się stało. Popędziłem na tyły teatru i zaiste udało mi się i zamienić słówko z Adrianem Belew (postać absolutnie legendarna grająca na płytach z m.in. Frankiem Zappą, Talking Heads, Paulem Simonem, Davidem Bowie, Mike'm oldfieldem, Nine Inch Nails i wieloma wieloma innymi) i Treyem Gunnem, obydwaj panowie złożyli autografy na płycie THRAKattaK, którą miałem ze sobą a także udało mi sie z nimi sfotografować (pech chciał że wówczas jeszcze analogowe aparaty fotograficzne potrafiły płatac psikusy i tak też się stało tym razem gdyż jak na złość nowo założony na wyprawę koncertową film postanowił się nie nawijać na wałek aparatu i ze zdjęć nie wyszło absolutnie nic).Jak zwykle podczas koncertów miałem odłożone jakieś zaskórniaki na jakąś koncertową pamiątkę więc na stoisku koncertowym jeszcze przed koncertem zakupiłem czteropłytowy box alternatywnych wcieleń King Crimson zwanych The ProjeKcts, na czterech płytach CD zawarto nagrania koncertowe The Projekcts z lat 1997-1999. Box obecnie jest sporym rarytasem osiągającym nawet cenę około 100€

   Następnego poranka, prosto z koncertu miałem udać się znów do pracy więc kwestia powrotu do domu i stawienia się do pracy na czas była dla mnie od momentu zakończenia koncertu priorytetem. Jako że to był mój pierwszy wyjazd na koncert to wówczas nie wiedziałem jeszcze co poczynić ze sobą nocą w wielkim mieście, niedoświadczony wówczas jeszcze udałem się na stację kolejową Warszawa Główna wsłuchując się w audycję MiniMax Piotra Kaczkowskiego, który wówczas pamiętam prezentował nagrania Petera Gabriela z dopiero co wydanej płyty "OVO". Nie zagrzałem jednak zbyt długo miejsca na dworcu jako że sokiści pilnowali by nikt nie kimał nocą na dworcu czekając na poranny pociąg (do teraz nie rozumiem tego absurdu). Postanowiłem skorzystać z adresu schroniska, w którym zaplanowałem spędzić noc w wypadku nie zdążenia na ostatni pociąg. Wyjąłem więc z kieszeni wymięty kawałek kartki z adresem, mapę i blisko północy zacząłem przedzierać się przez stolicę w poszukiwaniu tegoż schroniska. Oczywiście adresu nigdy nie znalazłem, a ronda przez które nocą przechodziłem wydawały mi się największymi rondami kiedykolwiek skonstruowanymi przez rasę ludzką. W pewnym momencie, po może 45 minutach marszu, wymęczony długim dniem pełnym wrażeń i zachęcony piękną, letnią pogodą postanowiłem poszukać jakiegoś bezpiecznego miejsca pod chmurką na małą drzemkę, która zaprowadziłaby mnie w mig do godzin porannych. Przechodząc obok miejsca, w którym z ogromnego magazynu samochody nocą odbierały poranną prasę by ją rozwozić do warszawskich kiosków, pomyślałem że to będzie właściwe miejsce na drzemkę jako, że kręcili się tam non stop pracownicy, było w miarę jasno, a tuż przy bramie, obok stróżówki wymurowany był kwietnik, na którym przysiadłem skulony i poprosiwszy stróża by miał na mnie baczenie, zapadłem w płytki nawet nie półsen. Muszę przyznać, że to była najbardziej egzotycznie spędzona noc po koncertowa ostatnich prawie 15 lat i za każdym razem wracam do opowieści o tej nocy z mieszanką humoru i zażenowania.

   Oczywiście prosto z dworca poszedłem znów do pracy, półżywy, ale zadowolony, oczarowany przeżytym koncertem, z pięknymi memorabiliami w plecaku i wybornie zainicjowaną przygodą z koncertami, które regularnie wzbogacać będą każdy mijający od tamtej pory rok.


PS. Zapis koncertu ukazał się w 2004 roku na jednym z oficjalnych albumów z serii King Crimson Collectors Club (Nr.28).

11 czerwca 2000

KING CRIMSON - The ConstruKction of Light Tour
Warszawa, Teatr Roma

Muzycy:
Robert Fripp
Adrian Belew
Trey Gunn
Pat Mastelotto

Setlista:
ProzaKc Blues
The ConstruKction of Light
The World's My Oyster Soup Kitchen Floor Wax Museum
Improvisation "Warsaw"
Dinosaur
One Time
VROOOM
Cage
Into the Frying Pan
Larks' Tongues in Aspic (Part IV)
Coda: I Have a Dream
Three of a Perfect Pair
Deception of the Thrush
Sex Sleep Eat Drink Dream
Bis:
"Heroes" (David Bowie)








sobota, 10 września 2016

Wieczór ze specjalnym pokazem filmu Andrew Dominika “ONE MORE TIME WITH FEELING”.


9-ego dnia września 2016 ukazał się szesnasty album Nicka Cave’a i jego zespołu The Bad Seeds zatytułowany “Skeleton Tree”. Dzień wcześniej wieczorem w wybranych kinach na całym świecie odbył się pokaz filmu Andrew Dominika (“Zabójstwo Jesse’ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda”) zatytułowanego “One More Time With Feeling”. Film ten jest intymnym portretem Nicka Cave’a z okresu gdy Cave album “Skeleton Tree” wykańczał w londyńskim Air Studios. Sesje do tego albumu rozpoczęły się w Retreat Recording Studios w Brighton w sposób w jaki rozpoczynało się większość sesji nagraniowych artysty. Pod koniec jednak sesji tragiczną śmiercią zginął 15 letni syn Cave’a - Arthur spadając z pobliskiego klifu ginąc na miejscu zdarzenia. Od tamtej pory, gdy portale internetowe obiegła ta tragiczna wiadomość całkiem zrozumiale z obozu Cave’a nie dobiegały nas żadne informacje. Osobiście zatroskany byłem o mojego ulubionego australijskiego artystę, ta cisza wydawała mi się niepokojąca, za długa, znając przeszłość artysty wszystko się mogło zdarzyć w obliczu tak wielkiej traumy wszak Cave nigdy do pogodnych i optymistycznie nastawionych wobec życia artystów nie należał w moim odczuciu. Cisza przerwana została niespodziewanie w czerwcu tego roku gdy ogłoszono, że we wrześniu ukaże się nowy album a dzień wcześniej film Dominika. Nie mogłem nie wybrać się zatem do kina, nie mając do końca świadomości jakiego typu filmu będę widzem. Wiedziałem, że film zawierać ma premierową muzykę z albumu “Skeleton Tree”, poza tym nic więcej.
“One More Time With Feeling” okazał się przejmującym, poruszającym studium rozpaczy, żałoby ukazującym rodzinę starającą na własny sposób poradzić sobie z ogromną tragedią, niewyobrażalną tragedia jaką jest utrata dziecka. Jako świeżo upieczony ojciec wizja utraty ukochanego syna uderzyła mnie silniej niż mogła jeszcze kilka tygodni temu. Film Dominika, utrzymany w większości czasu trwania w czarno białe estetyce, wypełniony Cave’a nową, przejmującą, na wskroś introwertyczną muzyką, rozmowami z nim, z jego małżonką, Cave’a muzykami ubrany w niezwykłe, pomysłowe zdjęcia, świetny montaż okazał się obrazem niezwykle poruszającym, ukazującym Cave’a oblicze jakiego dotąd nie znaliśmy, pełnego zwątpienia i braku ufności nawet wobec swych własnych uczuć i reakcji. Cave w filmie mówi: „Są takie chwile, kiedy idziesz do sklepu po papierosy, sprzedawca pyta, jak się masz, a ty nie wiesz co odpowiedzieć. Kiedy w piekarni wszyscy patrzą na ciebie z serdecznym spojrzeniem, ktoś mówi: „Jestem z tobą”, a ty myślisz, że ludzie są w gruncie rzeczy dobrzy. Tylko kiedy stałeś się nagle obiektem litości?”. I ten moment gdy piękna małżonka Cave’a opowiada o obrazie namalowanym przez zmarłego syna gdy ten miał pięć czy sześc lat a przedstawiającym wiatrak niedaleko którego dziesięć lat później zginął. Ciężko było powstrzymać łzy czując współczucie wobec ludzi takich jak ty czy ja, którzy przeżyli coś czego nikt z nas przeżywać nie powinien.
Gdy na ekranie pojawiły się napisy, nikt z wypełnionej po brzegi sali nie ruszył się z miejsca. Pozostali jeszcze widzowie na sali, poruszeni tym co zobaczyli przez blisko 120 minut projekcji filmu. Wychodziliśmy z sali w milczeniu, słysząc jedynie głoś Arthura Cave’a śpiewającego piosenkę do akompaniamentu pianina ojca. “One More Time With Feeling” to jak spotkanie z przyjacielem po roku od tragicznych wydarzeń i jak uważnie wysłuchanie zwierzeń z minionych cholernie ciężkich miesięcy ze świadomością, że sama nasza obecność i wysłuchanie słów tych zwierzeń było swego rodzaju świadectwem empatii, troski oraz gestem, w stronę Nicka, jego żony i drugiego z synów. W tym obrazie nie ma krzty oportunizmu, jest za to wypowiedziane w naszą stronę zdanie “Wszystko jest w porządku pomimo, że nie jest w porządku. Praca trwa dalej. Życie toczy się dalej i pomimo, że ta osoba w lustrze tylko na pozór jest tą samą osobą co dawniej to życie toczy się dalej. Spróbujmy jeszcze raz, z uczuciem.” “One More Time With Feeling”, 2016
Reżyseria: Andrew Dominik
Ocena 8/10