czwartek, 14 marca 2024



Geddy Lee - My Effin' Life, 2023


  Geddy Lee w świecie fanów muzyki rockowej to nazwisko doskonale rozpoznawalne, szanowane przez miliony fanów na całym świecie i poważane przez kolegów z branży od 50 lat. Geddy Lee - wokalista, basista, klawiszowiec i kompozytor wraz z gitarzystą Alexem Lifesonem i genialnym perkusistą Neilem Peartem przez ponad cztery dekady tworzyli jeden z najbardziej kochanych, szanowanych i wpływowych zespołów z pogranicza rocka i rocka progresywnego, mowa oczywiście o kultowym kanadyjskim power trio RUSH. Końcem 2023 roku ukazała się autobiografia muzyka zatytułowana "My Effin' Life", nad którą Kanadyjczyk pracował przez 3 lata w trakcie trwania pandemii. Przyznam, że miałem w swych rękach mnóstwo autobiografii czy biografii muzyków ale szczerze chyba żadna z nich (może oprócz autobiografii Eltona Johna) nie zrobiła na mnie takiego wrażenia jak właśnie "My Effin' Life". Z tym tytułem spędziłem kilkanaście dni w wersji audio, czytanej przez samego autora co moim zdaniem jeszcze bardziej wpłynęło na mój pozytywny odbiór treści książki gdyż Geddy Lee w sposób niezwykle luźny, dowcipny i kreatywny czyta swój własny tekst, chwilami śpiewając, śmiejąc się żwawo czy wkładając niezwykły talent interpretatorski w czytane przez siebie słowa. Książka Geddy'ego oprócz fascynującej historii zespołu Rush opowiedzianej drobiazgowo, bez przeskoków w chronologii i z uwagą poświęcając miejsce każdej wydanej przez zespół płycie opowiada także o stracie czy też wielu stratach, których doświadczył muzyk - ojciec, matka, współpracownicy, przyjaciele i w końcu najdroższy Geddy'emu kolega z zespołu. "My Effin' Life" to nie tylko spojrzenie za kulisy kariery absolutnej legendy rocka ale także opowieść o najwcześniejszych latach życia muzyka - syna żydowskich emigrantów z Polski, ocalałych z Holokaustu - Marii Rubinstein i Morrisa Weinriba. Jeden z pierwszych i bardziej rozbudowanych rozdziałów książki poświęcony jest właśnie historii rodziny Geddy'ego - poznajemy losy jego rodziców, którzy poznali się w starachowickim getcie, wspólnie przeżyli pobyt w obozach koncentracyjnych Auschwitz, Dachau i Bergen-Belsen, a po wojnie pobrali się i w 1947 roku wyemigrowali do Kanady. Geddy opowiada o wielu aspektach życia w rygorystycznej rodzinie żydowskiej, ich zwyczajach, religii i w końcu o swym buncie i chęci życia z dala od dogmatów religii lecz z ogromnym poszanowaniem jej zasad i tradycji.


  "My Effin' Life" (cóż za przewrotny tytuł no i zaiste słowo effin' i jego pełna wersja fuck ((w każdej możliwej odmianie)) pojawia się w tej książce setki razy nie będąc jednak o dziwo ofensywnym) to książka, o której myślę od momentu jej przeczytania (czy też wysłuchania) codziennie i chyba jedna z książek, do których bardzo prędko wrócę.

środa, 8 listopada 2023

 



MY LIFE AS A ROLLING STONE, 2023

reż. Sam Anthony, James Giles, Oliver Murray & Clare Tavernor


   Nigdy nie pokochałem Stonesów, do dnia dzisiejszego jedynymi pozycjami z dyskografii tego zespołu są kasety magnetofonowe kupione w połowie lat 90' XX wieku z albumami Voodoo Lounge i Stripped. Nie oznacza to bynajmniej, że nie doceniam twórczości tej jakże ważnej grupy. Wręcz przeciwnie, Sympathy for the Devil, Paint it Black czy Wild Horses to jedne z moich ulubionych utworów wszech czasów niemniej nigdy muzyka Jaggera, Richardsa, Wooda i Wattsa nie zaskoczyła w moim sercu tak jak muzyka np.The Beatles. Przez dekady namiętnego słuchania muzyki oczywiście słyszałem każdy studyjny album The Rolling Stones a sam proces poznawania ich sprawiał mi dużą radość jednakże wciąż nie zaskoczyło. Przez lata z ogromnym zainteresowaniem oglądałem filmy dokumentalne traktujące o poszczególnych rozdziałach kariery zespołu (jak świetny Gimme Shelter z 1970 będący kroniką ostatnich tygodni amerykańskiej trasy koncertowej z 1969 roku, której kulminacją był katastrofalny koncert Altamont Free Concert podczas którego doszło do zabójstwa Meredith Hunter).

    Nowy (no ok, z 2022 roku czyli wciąż nowawy) czteroodcinkowy miniserial "My Life as a Rolling Stone" to pasjonujące cztery opowieści, cztery punkty widzenia na własne miejsce w zespole Micka, Keitha, Ronnie i Charliego. Każdy z odcinków poświęcony każdemu z członków grupy okraszony świeżutkimi wywiadami, ktore ogląda się z wypiekami na twarzy. Odcinek poświęcony Charliemu Wattsowi został zmontowany już po śmierci muzyka i sam w sobie jest cudowną, pełną ciepła i podziwu dla talentu perkusisty opowieścią. Poznajemy Charliego jako oddanego miłośnika jazzu, outsidera i człowieka wielbiącego szyk, styl i skrojonych na miarę garniturów. Ronnie Wood objawia nam się jako wieloletnie spoiwo grupy, mediator i bufor bezpieczeństwa pomiędzy tak potężnymi postaciami jak Jagger i Richards. Każda opowieść muzyków to szczera ale i pełna humoru spowiedź z sześćdziesięcioletniej, niezwykłej kariery zespołu. Jagger i Richards opowiadają ze swojego punktu widzenia historię jakże pasjonującej relacji między dwójką liderów zespołu, z szacunkiem i szczerością godną prawdziwych, zaprawionych w niejednej bitwie przyjaciół, rzadziej rywali.

   Choć dokument jest wielce niekompletny jeśli idzie o punkt widzenia pozostałych członków zespołu z minionych składów (Bill Wyman, Mick Taylor) ale i brak bardziej drobiazgowych opowieści o samej muzyce, procesie nagrywania niezwykłych płyt zespołu czy życiu podczas tras koncertowych to produkcja moim zdaniem zasługuje na uwagę każdego fana rocka (i nie tylko) ale i tych z Was, którzy interesują się kulturą masową XX wieku, na którą The Rolling Stones odcisnęli ogromne, niepodważalne piętno.


Ocena 7/10

piątek, 3 listopada 2023

 


SQUARING THE CIRCLE: THE STORY OF HIPGNOSIS, 2023

reż.Anton Corbijn


 Jeśli jesteście kolekcjonerami płyt długogrających z muzyką z lat 70' XX wieku o nawet najskromniejszych zbiorach kilkunastu lub kilkudziesięciu płyt to z wielkim prawdopodobieństwem mogę rzec, że w zbiorach tych znajdziecie niejedną okładkę zaprojektowaną przez firmę Hipgnosis - firmę będącą owocem współpracy Storma Thorgersona i Aubrey "Po" Powella.

Okładki Hipgnosis charakteryzowały się bardzo fotograficzną naturą. Członkowie firmy byli bez wątpienia pionierami w wykorzystaniu wielu innowacyjnych technik wizualnych i pomysłowych kopert płytowych. Okładki często w charakterze surrealistyczne, poddane wielu manipulacjom zdjęcia Thorgersona i Powella (wykorzystujące sztuczki ciemniowe, wielokrotne ekspozycje, retusz aerografem i mechaniczne techniki wycinania i wklejania) stanowiły coś na wzór wczesnego oprogramowania zwanego photoshopem.

 Film w reżyserii Antona Corbijna (Control, A Most Wanted Man) opowiada historię tej pasjonującej i legendarnej, by nie rzec kultowej (w tym przypadku to, jakże wyświechtane, słowo pasuje jak ulał) firmy. Hipgnosis zaczęło swoją wielką karierę od zaprojektowania okładki drugiego albumu brytyjskiej grupy Pink Floyd oraz posterów koncertowych tejże grupy. To co nastąpiło potem i trwało z ogromnymi sukcesami do początku lat 80 XX wieku to jedna z najbardziej pasjonujących historii ze świata muzyki rockowej choć nie dotykająca muzyki per se a jej wizualnej oprawy. W filmie zobaczymy na ekranie prawdziwych bohaterów tamtych czasów i zarazem najważniejszych artystów dla Hipgnosis - członków Pink Floyd, Led Zeppelin, Paula McCartneya, Petera Gabriela, Noela Gallaghera a także współpracowników i przyjaciół Storma i Po.

 Hipgnosis było w latach 70 XX wieku prawdziwym behemotem, studnią wypełnioną pieniędzmi gdyż od czasu oszałamiającego sukcesu obwoluty albumu "The Dark Side of the Moon" grupy Pink Floyd, z Hipgnosis pracować chcieli wszyscy - nie tylko ze świata muzyki ale także świata marketingu, handlu i sztuk wizualnych. I tutaj postawię trzy kropki.

 Jak potoczyły się losy tej legendarnej grupy ludzi o nieprzeciętnej wyobraźni, zapale i talencie przekonacie się z tego świetnego, ekscytującego dla fanów rocka filmu dokumentalnego Antona Corbijna.

 Dla każdego fana rocka i TAMTEJ WIELKIEJ MUZYKI pozycja obowiązkowa!

Ocena 8/10


wtorek, 31 października 2023

 


HELL HOUSE LLC ORIGINS: THE CARMICHAEL MANOR, 2023

reż. Stephen Cognetti


Grupa badaczy niewyjaśnionych przypadków morderstw zatrzymuje się w Carmichael Manor. Po czterech nocach o grupie wszelki słuch ginie zaś to co znaleziono na taśmach wideo badaczy jest jeszcze bardziej niepokojące niż wszystko, co znaleziono na wcześniejszych taśmach filmów z cyklu Hell House.


Kolejny z serii filmów spod znaku Found Footage z nawiedzonym domem, w którym doszło do zbrodni, tym razem na rodzinie Carmichael w latach 80 XX wieku. Klauny, toczące się po korytarzu piłki, wymykające się logice zachowania głównych bohaterów. Całość ma swoje niezłe momenty szczególnie ostatnich kilka minut w porzuconym domu lecz wszystko to już widzieliśmy wcześniej setki razy. Ciężko coś nowego wymyślić w gatunku found Footage, który swe złote lata przeżywał na przełomie wieku XX i XXI. 

Ocena 6/10



WHEN EVIL LURKS (CUANDO ACECHA LA MALDAD), 2023

reż. Demián Rugna


Niedawny seans tego filmu wbił mnie bezceremonialnie w fotel. Argentyńska opowieść spod znaku possession horror dziejąca się w odległej wiosce, w której dwaj bracia znajdują zarażonego demonem mężczyznę, który jest bliski wydania na świat istoty samego zła. Próbując zaradzić sytuacji niestety jedynie chaos rozprzestrzeniają a zło pochłania wszystko i wszystkich wokół.

Dawno nie widziałem w kinie spod znaku horroru tak rewelacyjnych, realistycznych efektów specjalnych. Film, jak to niektórzy mówią, nie bierze jeńców dosadnie portretując brutalne sceny takie jak samobójstwo siekierą czy złowrogi, niezwykle brutalny atak psa na małe dziecko jednego z bohaterów. 

Dla fanów horroru - absolutna uczta.
Polecam gorąco tym bardziej, że film miał premierę w tym samym dniu co nowa odsłona Egzorcysty (ta jeszcze przede mną) i ponoć jeśli idzie o possession horror właśnie When Evil Lurks bije Egzorcystę: Wyznawcę na głowę.

Nie dla ludzi ze słabym żołądkiem niemniej bardzo warto.

Ocena 8,5/10




czwartek, 1 września 2022




QUEEN: MADE IN HEAVEN (1995)


1) It's a Beautiful Day; 2) Made in Heaven; 3) Let Me Live; 4) Mother Love; 5) My Life Has Been Saved; 6) I Was Born to Love You; 7) Heaven for Everyone; 8) Too Much Love Will Kill You; 9) You Don't Fool Me; 10) A Winter's Tale; 11) It's a Beautiful Day (reprise); 12) Yeah (hidden track); 13) 13 (hidden track)

W skrócie: W idealnym świecie finalny pokłon, pożegnanie, po którym powinna nastać cisza.


Po zakończeniu sesji nagraniowych do albumu "Innuendo" i ze świadomością, że życie Freddiego Mercury zostało już niewiele czasu artysta poprosił kolegów z zespołu by dali mu do zaśpiewania cokolwiek byle tylko zostawić grupie jak najwięcej ścieżek wokalnych, nad którymi będa mogli pracować po jego śmierci. Ścieżki wokalu do "A Winter's Tale" i "You Don't Fool Me" to jedne z ostatnich zarejestrowanych przez artystę. Jest jeszcze "Mother Love" - przejmujący utwór, który Freddie zaczął nagrywać lecz zabrakło czasu by dokończyć. Freddie obiecał, że wróci do studia by zaśpiewać ostatni wers gdy nabierze sił i poczuje się nieco lepiej lecz nigdy już nie wrócił. Ostatni wers dośpiewał drżącym głosem gitarzysta grupy Brian May. "Mother Love" kończy kilkusekundowy kolaż fragmentu każdego utworu Queen gwałtownie przyspieszony i połączony w całość na fragmencie magnetycznej taśmy. Jednym z najbardziej niezwykłych momentów na płycie jest utwór "Too Much Love Will Kill You", który w 1992 roku ukazał się na solowym albumie Briana Maya "Back to the Light" a także wykonany był przez Maya na koncercie poświęconym pamięcie Mercury'ego na londyńskim stadionie Wembley 20 kwietnia 1992 roku. Wersja z wokalem Freddiego zarejestrowana została jeszcze w 1989 roku tu obudowana piękną aranżacją zespołu zawsze rozkłada mnie na łopatki. To co wpływa jednak na nierówny charakter tej płyty to fakt, że poza utworami premierowymi mamy tu także nowe wersje czy to solowych utworów samego wokalisty (I Was Born to Love You) czy nagrań członków zespołu (Heaven for Everyone wydany pierwotnie w 1988 roku na albumie grupy The Cross, której liderem był perkusista Queen Roger Taylor). Przez lata obcowałem z tym albumem dzięki kasecie magnetofonowej zakupionej w dniu premiery gdy miałem 15 lat i jakim zaskoczeniem dla mnie był odkrycie faktu, iż w wydaniu kompaktowym albumu na zakończenie albumu umieszono prawie 23 minutowy ambientowy kolaż dźwiękowy "13" zbudowany na bazie otwierającego akordu utworu "It'a a Beautiful Day", zapętlony i wzbogacony głosem Mercury'ego i pomysłami dźwiękowymi Maya i Taylora.

"Made in Heaven" to dla mnie ostatni rozdział w pięknej acz zdecydowanie zbyt krótkiej karierze grupy, która w dużym stopniu nauczyła mnie słuchać muzyki i szanować szeroką paletę jej gatunków gdyż grupa w niezwykle przekonujący sposób na przestrzeni 18 lat łączyła jej najodleglejsze, wydawać by się mogło, wybrzeża. Niestety to co już po wydaniu tego albumu May i Taylor wyprawiali z nazwą Queen napawa mnie ogromnym smutkiem i rozczarowaniem dlatego też na recenzji "Made in Heaven" kończę cykl poświęcony temu jednemu z najważniejszych dla mnie, od najmłodszych lat, zespołów. 

PS. Prawie zapomniałbym o utworze "No-One but You (Only the Good Die Young)" nagranym w pażdzierniku 1997 roku i wydanym na kompilacji "Queen Rocks" 3 listopada tegoż roku. Jest to oficjalnie ostatni singiel grupy i ostatni utwór nagrany z Johnem Deaconem grającym na gitarze basowej. Finalny ukłon. Kurtyna opadła. 


Końcowa ocena: 3,5/5


poniedziałek, 1 lutego 2021

Queen: Innuendo


QUEEN: INNUENDO (1991)


1) Innuendo; 2) I'm Going Slightly Mad; 3) Headlong; 4) I Can't Live With You; 5) Don't Try So Hard; 6) Ride the Wild Wind; 7) All God's People; 8) These Are the Days of Our Lives; 9) Delilah; 10) The Hitman; 11) Bijou; 12) The Show Must Go On.

W skrócie: Łabędzi śpiew Królowej, jak w kalejdoskopie prezentujący pełny muzyczny wachlarz sięgający korzeni grupy. 


   "Innuendo", ostatni studyjny album grupy Queen ukazał się w lutym 1991 roku, 9 miesięcy później pożegnaliśmy lidera grupy, który przegrał walkę z AIDS. Nagrany pomiędzy marcem 1989 i listopadem 1990 roku album w kilku nagraniach był powrotem do muzyki, od której grupa zaczynała swoją karierę. Nie brak tu ciężkich brzmień, złożonych, wielowątkowych nagrań czy zabawy efektami dźwiękowymi. 

   Otwierająca album kompozycja tytułowa to prawdziwy majstersztyk zespołu, złożona z kilku segmentów kompozycja zespołu bez problemu mogłaby stanąć w szeregu z tak monumentalnymi utworami grupy jak "Bohemian Rhapsody" czy "The Prophet's Song". Fantastyczna środkowa część nagrania z oszałamiającymi partiami wokalnymi i brzmieniem hiszpańskiej gitary akustycznej Steve'a Howe'a (gitarzysty grupy Yes) pozostaje na zawsze w pamięci będąc prawdziwym klejnotem w koronie Królowej. "I'm going Slightly Mad" to jedno z moich ulubionych nagrań zespołu z ostatniego okresu działalności, pełna tajemniczości i niezwykłej atmosfery kompozycja także w warstwie tekstowej puszcza do słuchacza oko racząc nas pojedynczymi linijkami tekstu opisującymi stan popadania w obłęd jak "I'm knitting with only one needle" czy "I'm driving on only three wheels these days". Muzycznym powrotem do hardrockowych brzmień grupy z pierwszej połowy lat '70 XX wieku są nagrania "Headlong" i "The Hitman" zbudowane na solidnych, mięsistych riffach, których nie powstydziłby się sam Tony Iommi. Nie brak także majestatyzmu partii wokalnych w nagraniach takich jak "All God's People" czy "Don't Try So Hard", w których Merury raczy nas pomimo pogarszającego się wówczas gwałtownie zdrowia prawdziwie szeroką skalą wokalną (F2-A5). Jest i humor w warstwie tekstowej nagrania "Delilah", które Mercury poświęcił swemu ukochanemu kotowi o imieniu Delilah właśnie. Album pamięta każdy z nas także dzięki dwóm wspaniałym kompozycjom "These Are the Days of Our Lives" i finałowemu "The Show Must Go On". Nagrania te zajmują wyjątkowe miejsce w repertuarze grupy. Z uwagi na kontekst i nieuchronną śmierć Freddiego Mercury stały się pewnego rodzaju podsumowaniem, pożegnaniem, credo. 

   IN MY LIFE: Gdy ukazał się ten album, miałem 10 lat i byłem już fanem zespołu od jakiegoś czasu. Moja kopia albumu to oczywiście, jak to w tamtych czasach sprzed uregulowania ustawowego kwestii praw autorskich, piracka kaseta magnetofonowa firmy Takt. Jednakże pamiętam, że już wówczas, lub odrobinkę później, miałem w rękach prawdziwą, oficjalną płytę kompaktową z tym materiałem dzięki tacie kolegi z klasy, który zakupił ją prawdopodobnie gdzieś zagranicą. Słuchaliśmy tego kompaktu z kolegą Wojtkiem zachwyceni czystością brzmienia, każdym detalem jaki niósł ze sobą ten nowy na tamte czasy w naszym kraju (i nadal nie w powszechnej sprzedaży) nośnik. Wiele wiele lat później zaopatrzyłem się w kompletny zestaw oficjalnych, podwójnych wydań płyt Queen, każda z dodatkowych płyt zawierała nagrania z stron B singli. Na płycie drugiej znalazło się miejsce na utwór "Lost Opportunity", powolny, bluesowy numer zaśpiewany przez Briana Maya a wydany wcześniej na singlu "I'm Going Slightly Mad".

Ocena końcowa: 4/5



czwartek, 23 stycznia 2020

Queen: The Miracle


QUEEN: THE MIRACLE (1989)


1) Party; 2) Khashoggi's Ship; 3) The Miracle; 4) I Want it All; 5) The Invisible Man; 6) Breakthru; 7) Rain Must Fall; 8) Scandal; 9) My Baby Does Me; 10) Was it All Worth It?.

W skrócie: Album, zamykający lata osiemdziesiąte w doskonałym stylu, najlepszy album Queen od czasu "The Game".

Przedostatni album grupy należący do podstawowej dyskografii nagrany został już ze świadomością uciekającego przez palce Freddiemu Mercury czasu. Nie jest to jednak album rozrachunkowy, melancholijny czy w jakikolwiek sposób podsumowujący. Wręcz przeciwnie album kipi energią, wigorem i nie raz i nie dwa pokazuje prawdziwy pazur. Nagrany pomiędzy styczniem 1988 a styczniem 1989 roku album rozpoczynają połączone tematy "Party" i "Khashoggi's Ship" i szczególnie w tym drugim zespół po raz kolejny przypomina o swych hard rockowych korzeniach zadając kłam twierdzeniu, że grupa w latach 80' XX wieku nie nagrała niczego drapieżnego, niczego co można by było porównać z ich wczesnymi nagraniami. Single, które ukazały się z tego albumu to fantastyczne numery - "The Miracle" ze swą wielowątkową strukturą tak charakterystyczną dla grupy od lat, "I Want It All" czyli kolejny rocker z albumu, "The Invisible Man" ze świetnym, mądrym wykorzystywaniem syntezatorów i sekwenserów (za które odpowiedzialny był współproducent albumu David Richards) przywołujący futurystyczną, cybernetyczną atmosferę (i z niemniej świetnym teledyskiem), "Breakthru" - utwór z którym mam szczególnie osobiste wspomnienia no i w końcu ostatni singlowy utwór "Scandal" skomponowany przez Briana Maya z wspaniałym motywem gitarowym brzmiącym prawie jakby wygenerowany był przez niewidzialny komputer (i znów wyborny teledysk). Nie sposób nie wspomnieć o rozkołysanym, soulowym nieco utworze "My Baby Does Me", w którym główną robotę robi, obok świetnego basu Deacona, Brian May, którego gitara brzmi z jednej strony złowrogo w swych licznych krótkich wejściach a z drugiej subtelnie, wręcz seksownie.

Jeśli cokolwiek na tym albumie mogłoby zdradzać nieświadomym zbliżającego się końca grupy fanom to jest to utwór zamykający całość czyli "Was It All Worth It?" ""What is there left for me to do in this life? Did I achieve what I had set in my sights? Am I a happy man, or is this sinking sand?" Świetny, majestatyczny, zadający z jednej strony trudne pytania kogoś kto wie, że nie ma już dla niego powrotu a z drugiej strony opowiadający historię tego w jaki sposób zespół i sam autor tekstu znalazł się w tym miejscu, w którym się znalazł i dlaczego trzeba zadawać te wszystkie pytania. Dlaczego trzeba podsumowywać. Niezwykle brzmią tutaj także instrumenty orkiestry symfonicznej wykorzystane w środkowej i finalnej części utworu. Doskonałe, wyborne zakończenie świetnej płyty. Niedocenionej płyty, zmiażdżonej przez krytyków w czasie gdy się ukazała. Należy do jednej z moich ulubionych próżnych płyt Queen i zawsze wracam do niej z ogromnym sentymentem.

Ocena końcowa: 4.5/5 

czwartek, 13 czerwca 2019

Queen: A Kind of Magic


QUEEN: A KIND OF MAGIC (1986)


1) One Vision; 2) A Kind of Magic; 3) One Year of Love; 4) Pain Is So Close to Pleasure; 5) Friends Will Be Friends; 6) Who Wants to Live Forever; 7) Gimme the Prize; 8) Don't Lose Your Head; 9) Princess of the Universe

W skrócie: Kalejdoskop nagrań napisanych dla różnych projektów brzmiący zaskakująco spójnie.


Dwunasty studyjny album grupy Queen nosi status nieoficjalnej ścieżki dźwiękowej do filmu Russella Mulcahy "Highlander", znanego w Polsce pod tytułem "Nieśmiertelny". Sześć z dziewięciu utworów z tej płyty znalazło się w mniej lub bardziej zmienionych wersjach w filmie. Nagranie otwierające album, "One Vision" znalazło się z kolei w 1985 roku na ścieżce dźwiękowej filmu "Iron Eagle". Jak zatem łatwo zauważyć album jest eklektyczną zbieraniną utworów napisanych na różną okazję i aż siedem z nich trafiło na single pomiędzy listopadem 1985 roku i wrześniem roku 1986.

Całość otwiera żywiołowy, napisany tuż po występie na Live Aid utwór "One Vision" napisany w większości przez Rogera Taylora ze świetną partią gitary Maya. Do tego utworu powstał jedyny teledysk grupy, w którym widzimy zespół pracujący w studiu nagraniowym i zakosztować możemy nieco panującej tam twórczej atmosfery. Kolne singlowe utwory, tytułowy "A Kind of Magic", "Friends Will Be Friends" czy "Who Wants to Live Forever" z powodzeniem trafiły do repertuaru koncertowego grupy choć siłą rzeczy obdarte zostały z bogatych aranżacji co szczególnie odczuwalne było przy ostatnim z wymienionych utworów. Balladę "Who Wants to Live Forever" śpiewają, co nietypowe, zarówno Brian May w pierwszej części i Freddie Mercury w części dalszej. Utwór robi wrażenie swym rozmachem i orkiestrową aranżacją dyrygowaną przez samego Michaela Kamena. O dziwo w jej nagraniu w ogóle nie uczestniczył John Deacon. Inną balladę na płycie, cukierkową i nijaką w wyrazie "One Year of Love" ozdabia z kolei partia saksofonu Steve'a Gregory, znanego z partii saksofonu w wielkim hicie George'a Michaela "Careless Whisper" z 1984 roku. Trzy ostatnie nagrania "Gimme the Prize", "Don't Lose Your Head" oraz "Princess of the Universe" zawsze stanowiły dla mnie najmocniejszy punkt albumu przywołujący wspomnienia dawnego, hard rockowego wcielenia tej grupy. W hałaśliwy "Gimme the Prize" wpleciono fragmenty dialogów z filmu "Highlander" w tym ten najbardziej zapadający w pamięć "I have something to say: It's better to burn out than to fade away". "Princes of the Universe" zamykająca album to już hard rockowa jazda bez trzymanki z porywającym solo gitarowym Briana Maya zaś sama kompozycja jest jedyna na albumie, podpisaną nazwiskiem Freddiego.

Album, choć niezbyt przychylnie odebrany przez krytykę pozostaje jedynym z moich ulubionych albumów grupy z lat 80' gdyż gdzieś mniej więcej na wysokości tego właśnie albumu moja przygoda z sympatią do zespołu się rozpoczęła i trwała do śmierci Freddiego w 1991 roku.

Ocena końcowa: 3.5/5

sobota, 23 marca 2019

Queen: The Works


QUEEN: THE WORKS (1984)


1) Radio Ga Ga; 2) Tear It Up; 3) It's A Hard Life; 4) Man On The Prowl; 5) Machines (Back To Humans); 6) I Want To Break Free; 7) Keep Passing The Open Windows; 8) Hammer To Fall; 9) Is This The World We Created...?

W skrócie: Królowa poszła po rozum do głowy odkurzając zapomniane instrumenty strunowe i wierne wzmacniacze dając chwilę wytchnienia syntezatorom.


Jedenasty album grupy Queen, wydany w lutym 1984 roku, fani przyjęli z oddechem ulgi gdyż panowie Mercury, May, Deacon i Taylor postanowili porzucić pomysł oparcia kolejnego po "Hot Space" albumu głównie na brzmieniu instrumentów klawiszowych tym razem pozwalając by ponownie instrumentem wiodącym na płycie stała się tak charakterystyczna gitara Briana Maya. Podczas pracy nad płyta powstało ponad 20 nagrań, z czego 9 ukazało się płycie długogrającej (nie do końca długogrającej bo zamkniętej zaledwie w 38 minutach). Album, nagrany w Stanach Zjednoczonych i Niemczech, przyniósł zespołowi kolejne wielkie przeboje dryfujące wysoko w zestawieniach list przebojów i przede wszystkim, w mym odczuciu, ustanowił szablon, zgodnie z którym powstaną kolejne trzy płyty zespołu. Szablon, który w idealnych ilościach pozwala na umieszczenie w programie płyty utworów skazanych na powodzenie w radiostacjach, utworów o hardrockowym pazurze, bogato zaaranżowanych ballad i utworów w warstwie tekstowej społecznie zaangażowanych.

Brzmienie syntezatora, na którym w tak dużym stopniu opierał się poprzedni album, wyraźnie słyszalny jest na albumie "The Works" w trzech utworach: "Radio Ga Ga", "Machines (Back to Future)" i "I Want to Break Free". Różnica polega jednak głównie na tym, że jego użycie i brzmienie jest w tych trzech utworach znacznie subtelniejsze i ciekawsze. W przebojowym "Radio Ga Ga" stanowi tło dla kolejnych, przygotowanych jakby pod stadionową publikę, chóralnych zaśpiewów  a także ciekawego brzmieniowo przejścia pomiędzy kolejnymi etapami utworu. Ciekawostkę stanowi fakt, że o zagranie solowej partii na syntezatorze w utworze "I Want to Break Free" poproszono Freda Mandela, człowieka, który pięć lat wcześniej zagrał na instrumentach klawiszowych w dwóch odsłonach utworu "In the Flesh"na płycie "The Wall" grupy Pink Floyd (jego granie usłyszymy także na płytach takich wykonawców jak Alice Cooper, Elton John czy...Anthrax).

Nie brakuje także na tej płycie utworów prawdziwie hardrockowych, porywających jak "Tear It Up" czy "Hammer to Fall", w których zespół udowadnia, że więzi łączące Queen połowy lat 80' i Queen pierwszej połowy lat 70' to nadal czwórka tych samych facetów, którym nie obce jest solidne łojenie na swych instrumentach. Pewnym łącznikiem z przeszłością, a konkretnie z rock and rollem, czy też stylem rockabilly, którego Queen pokosztowali już na płycie "The Game" (Crazy Little Thing Called Love) jest też utwór zamykający pierwszą stronę albumu, czyli skoczna, jakby żywcem wyjęta ze śpiewnika autorstwa Elton John/Bernie Taupin kompozycja "Man on the Prowl" (tu znów gościnny udział Freda Mandela zapewnia nam doskonała partię fortepianu).

Album zamyka poruszająca kompozycja "Is This the World We Created?" napisana pod wpływem telewizyjnych doniesień na temat głodu panującego w Afryce. Zaaranżowana zaledwie na gitarę akustyczną i wokal kompozycja była punktem obowiązkowym niemal każdego koncertu grupy Queen pomiędzy 1984 a 1986 rokiem.

Jak wspomniałem wcześniej podczas sesji to tego albumu zespół zarejestrował znacznie więcej materiału aniżeli zmieściło się na płycie. Niektóre utwory trafiły na stronę B singli jak np."I Go Crazy" czy "Thank God It's Christmas", inne po latach trafiły na płyty wydane już po śmierci Mercury'ego "Let Me Live" czy "Let Me In Your Heart Again", jeszcze inne ujrzały światło dzienne przy okazji ukazania się solowych albumów wokalisty grupy "Love Kills", "Man Made Paradise".

Zespołowi Queen udało się wyjść obronną ręką po artystycznej wpadce jaką był album "Hot Space", album "The Works" choć może nie jest dziełem przewrotowym (chyba nikt na tym etapie po Queen nie spodziewał się wielkich arcydzieł) to stanowi przyzwoity, solidny zestaw różnorodnych nagrań, który ani przez chwilę nie nudzi i nie przywołuje grymasu zniesmaczenia.

Ocena końcowa: 3,5/5

niedziela, 17 marca 2019

Queen: Hot Space

QUEEN: HOT SPACE (1982)


1) Staying Power; 2) Dancer; 3) Back Chat; 4) Body Language; 5) Action This Day; 6) Put Out The Fire; 7) Life Is Real (Song For Lennon); 8) Calling All Girls; 9) Las Palabras De Amor; 10) Cool Cat; 11) Under Pressure.

W skrócie: Queen na tanecznym parkiecie porusza się w bardzo złym stylu. Nie tylko Phil Collins nie potrafił tańczyć.


W katalogu prawie każdego wielkiego artysty, czy to solowego czy zespołu, znaleźć możemy takie albumy, które powszechnie uważa się za najsłabsze, postrzega jako potknięcie, jako zgniły owoc, który zatruwa udane muzyczne zbiory. Tytuły takie jak "Calling all Stations" grupy Genesis, "Pilgrim" Erica Claptona, "Tonight" Davida Bowie czy "Self Portrait" Boba Dylana to tytuły, które nigdy nie powinny się ukazać, które psują wizerunek ale jednocześnie każdy przecież ma prawo do chwili słabości, każdy ma prawo zbłądzić. W dyskografii zespołu Queen za taki zgniły owoc powszechnie uważa się dziesiąty album, wydany w maju 1982 roku album "Hot Space". Tutaj nawet okładka odstręcza i kaleczy oczy.

Zespół na fali ogromnej popularności nagrania "Another One Bites the Dust" opartego przecież na tanecznym, energetycznym rytmie postanowił jeszcze bardziej zradykalizować brzmieniowo swój kolejny album i w ten sposób na "Hot Space" mamy w przeważającej części niestrawną mieszankę dyskotekowych brzmień, w ogromnej mierze skonstruowanych na brzmieniu instrumentów klawiszowych i co gorsza na konstrukcjach rytmicznych wyżętych z automatu perkusyjnego.

Strona pierwsza czarnej płyty stanowi prawdziwe wyzwanie dla najbardziej zagorzałych fanów zespołu, który jeszcze nie tak dawno temu porywał świat hardrockowym brzmieniem pełnym bogactwa i pomysłów. "Staying Power", "Dancer", "Back Chat", "Body Language" i "Action This Day" to spełnienie najgorszych koszmarów fanów Królowej. Powtarzające się, wtórne, rażące dyskotekowe aranżacje pozbawiły muzykę grupy wszelkich jej charakterystycznych cech grzebiąc brzmienie gitary Maya gdzieś na dziesiątym planie tworząc z jej brzmienia zaledwie  nic nieznaczący dodatek jakby wykorzystany z czystej przyzwoitości niż jakichkolwiek innych artystycznych pobudek. Tekstowo jest równie źle zaś przy okazji wybranej do promocji albumu kompozycji "Body Language" Mercury raczy nas prawdziwie odpychającym, lubieżnym, prostolinijnym, odrzucającym i po prostu ohydnym pochodem lubieżnych zwrotów, fraz, które nie mają nawet nic wspólnego z przyzwoitym, rockowym warsztatem wokalnym. "Baby don't talk, give me your body, you've got the cutest ass I've ever seen, sexy body, sexy body" - prawdziwie odpychające.

Szczęśliwie na stronie drugiej zespół nagle przypomina sobie, że potrafi grać na przyzwoitym poziomie i czyni zadość śmieciowemu materiałowi ze strony A. "Put out the Fire" wskrzesza w końcu ogień najlepszych chwil przeszłości zaś May, który stworzył solo gitarowe w tym nagraniu w zadurzeniu alkoholowym, w końcu wysunięty jest na czoło w aranżu całości. Dwie ballady na płycie "Hot Space" także wypadają nieźle. "Life is Real" napisana ku czci Johna Lennona i oparta na Lennona brzmieniowym patencie echa nałożonego na wokal i zaaranżowana na fortepian to udana próba nadania całości materiału nieco klasy i powagi. "Las Palabras de Amor" to z kolei w pewnym sensie tzw.power ballad, w której przesłaniu w chwili wydania albumu doszukiwano się komentarza na temat wojny falklandzkiej. "Cool Cat" oryginalnie nagrana z udziałem Davida Bowie to świetna soulowa, rozbujana kompozycja, w której na prawie wszystkich instrumentach zagrał John Deacon (zresztą gitara basowa to jeden z najmocniejszych atutów całej płyty). Całośc kończy najbardziej znana kompozycja z tej płyty czyli duet zespołu z Davidem Bowie "Under Pressure". Kompozycja trochę na siłę przyszyta do całości płyty gdyż oryginalnie singiel z tym nagraniem ukazał się 7 miesięcy wcześniej w październiku 1981 roku. Kompozycja wyrosła z innego nagrania grupy "Feel Like", które jednak oficjalnie nigdy nie ujrzało światła dziennego. Sam utwór, pomimo ogromnego sukcesu artystycznego, nie jest jakimś dziełem wybitnym a jego zdecydowanie najmocniejszym atutem, obok partii gitary basowej Deacona, jest wokalna interakcja pomiędzy Bowiem i Mercurym, która narasta z każdą minutą aż do tego niesamowitego climaxu w chwili gdy panowie wyśpiewują "'Cause love's such an old fashioned word. And love dares you to care for the people on the edge of the night. And love dares you to change our way of caring about ourselves".

I taki to album, ciężkostrawny z jednej strony zaś chwilami satysfakcjonujący z drugiej. Szczęśliwie zespół pójdzie po rozum do głowy i porzuci na dobre swę zapędy dyskotekowe na rzecz rockowego grania, którego nie zabraknie na kolejnych płytach.

Ocena końcowa: 2/5

środa, 13 marca 2019

Queen: Flash Gordon


QUEEN: FLASH GORDON (1980)


1) Flash's Theme; 2) In The Space Capsule (The Love Theme); 3) Ming's Theme (In The Court Of Ming The Merciless); 4) The Ring (Hypnotic Seduction Of Dale); 5) Football Fight; 6) In The Death Cell (Love Theme Reprise); 7) Execution Of Flash; 8) The Kiss (Aura Resurrects Flash); 9) Arboria (Planet Of The Tree Men); 10) Escape From The Swamp; 11) Flash To The Rescue; 12) Vultan's Theme (Attack Of The Hawk Men); 13) Battle Theme; 14) The Wedding March; 15) Marriage Of Dale And Ming (And Flash Approaching); 16) Crash Dive On Ming City; 17) Flash's Theme Reprise (Victory Celebrations); 18) The Hero.

W skrócie: Pierwszy flirt zespołu z muzyką filmową i zarazem, jak dotąd, najsłabsza pozycja w dyskografii.


Muzykę do filmu Mike'a Hodgesa "Flash Gordon" poznałem na parę lat przed obejrzeniem samego filmu, który ku memu niedowierzaniu któregoś pięknego dnia wyemitowała polska telewizja w pierwszej połowie lat 90' XX wieku. Do tego czasu znałem już zamieszczone na płycie fragmenty dialogów filmowych na pamięć a i o samej fabule miałem jakieś tam pojęcie gdyż album za pomocą muzyki i fragmentów filmu dość wiernie oddaje opowiedzianą w nim fabułę. Sama fabuła nie jest skomplikowana, jak na film o superbohaterze przystało. Złowrogi cesarz międzyplanetarny Ming grozi podbojem Ziemi zaś nasz bohater - Flash Gordon - zamierza Mingowi ten podbój uniemożliwić. Po drodze zostaje porwany wraz ze swoją dziewczyną Dale, unicestwiony, cudem wskrzeszony, ratuje Dale, która zmuszona jest poślubić cesarza Minga. Z pomocą ludzi-jastrzębi udaje mu się jednak zlikwidować swego przeciwnika i koniec końców zostaje władcą obcej planety.

Jeśli Queen miałoby skomponować muzykę do jakiegokolwiek filmu to właśnie do takiego jak Flash Gordon - rozbuchanego, pretensjonalnego, z lekka niedorzecznego, pełnego laserów, latających stworów, bagien i cesarskich komnat. W zasadzie jeśli się przyjrzymy dokładniej innym znanym artystom i filmom do jakich stworzyli oni ścieżki dźwiękowe to dość możemy do wniosku, iż często wybrany film jest dość dokładnym odzwierciedleniem samego artysty (vide Pink Floyd, Peter Gabriel, Bee Gees). Materiał na ten album nagrywany był w zasadzie w tym samym czasie co utwory, które znalazły się na albumie "The Game" wydanym parę miesięcy wcześniej, zaś w warstwie muzycznej składał się z dwóch zaledwie instrumentalno-wokalnych utworów "Flash's Theme" oraz "The Hero" oraz całej masy wypełniaczy instrumentalnych, które bardziej bazowały na wytworzeniu pewnej, pasującej do fabuły co zrozumiałe, atmosfery niż próbie zawarcia jakiejkolwiek esencji muzycznej. Są jednak chwile na tym krótkim albumie gdy zespół prezentuje nam dość porywające miniatury muzyczne jak "Football Fight" czy "Battle Theme". Zawsze podobało mi się co Brian May zrobił z Marszem Mendelssohna tu przedstawionym w soczystej gitarowej aranżacji jako "The Wedding March". Pomimo faktu, że gdyby wycisnąć z tej płyty wszystkie filmowe dialogi i muzykę czysto ilustracyjną to niewiele tutaj pozostaje do słuchania to jednak, prawdopodobnie z powodu czysto melancholijnego, lubię czasem sięgnąć po ten album, dla zwykłej hecy, by na chwilę przenieść się w ten kolorowy, tekturowy świat Flasha Gordona i pozostałych bohaterów tego filmu.

W drugiej połowie lat 80' Queen ponownie staną przed zadaniem skomponowania muzyki filmowej, ponownie do widowiska spod znaku sci-fi jednak za drugim razem podejmą słuszną decyzję o włączeniu materiału skomponowanego na potrzeby filmu  do programu kolejnej płyty długogrającej  ("A Kind of Magic") zamiast wydawać tę muzykę osobno jako pełnoprawny album. Być może taki "Flash's Theme" czy "The Hero" ocaliłyby największą wpadkę płytową Królowej w latach osiemdziesiątych czyli wypełniony muzyką disco album "Hot Space".

Ocena końcowa: 3/5


niedziela, 10 marca 2019

Queen: The Game


QUEEN: THE GAME (1980)


1) Play The Game; 2) Dragon Attack; 3) Another One Bites The Dust; 4) Need Your Loving Tonight; 5) Crazy Little Thing Called Love; 6) Rock It (Prime Jive); 7) Don't Try Suicide; 8) Sail Away Sweet Sister; 9) Coming Soon; 10) Save Me.

W skrócie: W nową dekadę zespół wchodzi z przytupem i żywiołową kolekcją przeważnie świetnych nagrań.

No i nastała era lat 80', era, w której zespół Queen odnosić będzie największe sukcesy, stanie się żywą legendą, zagra dla rekordowych tłumów na festiwalach w Rio i Live Aid, era pod koniec której nic już nie będzie takie samo a koniec zespołu będzie już przesądzony. Jednak na początku lat 80' zespół wkroczył w fazę przejściową co widoczne już było wyraźnie na okładce płyty, na której muzycy zaprezentowali odmieniony wizerunek, ścięte włosy i zadziorność z jaką wkroczyli w nową dekadę z albumem, który aż kipi od energii, radości grania i po raz pierwsze, choć jeszcze oszczędnie, wykorzystuje brzmienie syntezatorów,

Album "The Game" rozpoczyna świst syntezatorów służący jako intro do utworu "Play the Game" autorstwa Mercury'ego, utworu, który wybrany został jako utwór promujący całość i dający dobre wyobrażenie o tym jak brzmi cały album. Nie jest to najmocniejszy utwór na płycie jednak, to miano należy zarezerwować dla dwóch następnych kompozycji. "Dragon Attack" oparty na rewelacyjnej partii gitary basowej Johna Deacona oraz przede wszystkim "Another One Bites the Dust" to dwa nagrania szkieletem których jest prawdziwy, mięsisty funk. Nagrania z jednej strony oszczędne aranżacyjnie niemniej jednak niezwykle żywiołowe, porywające, będące jednym z najjaśniejszych punktów dyskografii grupy w latach 80'. Dalej mamy dwa nagrania wykorzystujące brzmienie gitar akustycznych, bynajmniej jednak zespól nie zwalnia tempa. "Need Your  Loving Tonight" oraz "Crazy Little Thing Called Love" przywołują klimatem nagrania Davida Bowie oraz Elvisa Presleya. Wykonując drugą z tych kompozycji na żywo Freddie miewał rzadką okazję sięgnięcia po gitarę akustyczną co bez wątpienia było dla fanów sporym zaskoczeniem.

Druga strona albumu nie jest już tak jednolicie zadowalająca. Otwiera ją rozpędzona, zaśpiewana i skomponowana przez perkusistę kompozycja "Rock It (Prime Jive)" pełna syntezatorowych wybuchów, wyróżnia się także kompozycja Maya "Sail Away Sweet Sister", jedna z tych kompozycji zespołu która nigdy nie była przedstawiona publiczności w trakcie koncertów . Co ciekawe do tego utworu ponad dekadę później nawiązywał Axl Rose podczas koncertów trasy promującej albumy "Use Your Illusion". Wieńczący album utwór "Save Me" (w którym na wszystkich prawie instrumentach zagrał Brian May) to jedna z tych tzw.power ballads zespołu, które nigdy do mnie w pełni nie przemawiały, co nie przeszkodziło temu nagraniu odnieść spory sukces na listach przebojów. Zawsze wolałem to oblicze zespołu, które ukazywało prawdziwy pazur, pozwalało na podziwianie kunsztu kompozycyjnego i aranżacyjnego nie zaś te spośród nagrań nacelowane na ekstatyczny odbiór publiczności podczas koncertów.

Album "The Game" jest jedynym albumem grupy, który osiągnął sam szczyt list przebojów za oceanem. O dziwo Stany Zjednoczone nigdy nie zakochały się w Queen, niewiele spośród nagrań trafiło w wysokie rejony list przebojów a sam Mercury wydawał się zbyt ekscentryczny i kontrowersyjny w swym sposobie życia i charyzmie scenicznej dla amerykanów. Ci woleli zupełnie inne klimaty muzyczne a lata 80' w USA to przecież dekada, w której rap i czarna muzyka ulicy świętowała swe największe triumfy. Czyż nie z muzyki ulicy wzięła się inspiracja do napisania utworu "Another One Bites the Dust"?.

Ocena końcowa: 4/5