Metallica - Z Wrodzoną Autodestrukcją




  "Hardwired...to Self-Destruct" to tytuł nowego, dziesiątego w karierze zespołu Metallica albumu, pierwszego nowego materiału od 8 lat i zaledwie trzeci nowy album w przeciągu ostatnich 20 lat. Metallica nie rozpieszcza zatem fanów ilością materiału więc wydawać by się mogło, że skoro panowie przygotowali nowy materiał to mają coś ważnego do powiedzenia, tchnęła ich jakaś muza, która sprawiła, ze nadszedł czas na wzbogacenie katalogu płytowego czwórki zza oceanu.
Jaka jest Metallica AD2016? Jak brzmi zespół, z którym mnóstwo z nas identyfikuje się od najmłodszych lat życia a obecnie w składzie ma facetów po 50-tce czyli lata świetlne od czasów gdy stali się objawieniem sceny metalowej lat 80-tych?

   Nie będzie zaskakujących odpowiedzi na powyższe pytania Drodzy Państwo. James Hetfield, Kirk Hammett, Robert Trujillo i Lars Ulrich nagrali dokładnie taki album jakiego się spodziewaliśmy czyli solidny, rzęsisty, ciężkawy, świetnie wyprodukowany album, który z jednej strony dowodzi tego, że panowie nadal potrafią zdrowo przyłoić w swe instrumenty budując na bazie swego charakterystycznego, wypracowywanego przez lata stylu solidne kompozycje, które na płytach innych wykonawców zachwycałyby i miażdżyły zaś na płycie Metallici brzmią po prostu poprawnie. Wspomniałem o produkcji, jeśli będziecie mieli możliwość koniecznie posłuchajcie tej płyty z dobrymi słuchawkami na uszach. Świetny podział na kanały gitar Hetfielda i Hammetta zachwyca przez całą płytę dodając muzyce przestrzeni i powietrza, tak bardzo potrzebnego albumom z tego rodzaju muzyką. Ci wszyscy, którzy narzekali ostatnio na głos Hetfielda mogą spać spokojnie, na "Hardwired...to Self Destruct" brzmi wybornie, jak stary dobry James, którego pamiętamy z "Master of Puppets" czy "...and Justice For All".

   Ale nie wszystko jest tu takie różowe gdyż same kompozycje i struktura płyty pozostawia sporo do życzenia. Zespół postanowił wydać 78 minutową płytę na dwóch płytach kompaktowych co jest dla mnie z jednej strony niezrozumiałe - płyta kompaktowa ma pojemność 79 minut i 59 sekund muzyki więc program płyty idealnie zmieściłby się na jednym krążku a tak fani zmuszeni są zapłacić dodatkową kasę za album podwójny. Słabe to. Zrozumieć mogę tę decyzję jedynie po takim kątem, iż album w swoich 12 kompozycjach brzmi niezwykle jednostajnie, na tzw.jedno kopyto, bez chwili oddechu czy choćby spokojniejszych pasaży, tak charakterystycznych dla tego zespołu. Więc tu podzielenie go na dwie mniej więcej równe części daje wrażenie słuchania dwóch albumów i o ile 80 minut jednostajnego ni to szybkiego ni to wolnego tempa może znużyć to w dawce 2x40 minut, z przerwą na piwo może już być do zniesienia no i jakoś trzeba było to sensownie poukładać by zmieściło się na czterech stronach przeżywających swą kolejną młodość płyty winylowej. Ale co z samymi kompozycjami spytacie? Odsyłam do pierwszego paragrafu. Tych 12 nagrań niczym nie zachwyca, niczym nie przykuwa uwagi słuchacza a nawet może słuchacza porządnie wyprowadzić z równowagi gdy zorientujemy się, że najsłabszym, moim zdaniem, atutem albumu są niemalże identycznie brzmiące w swym tonie solówki gitarowe Kirka Hammetta. Gdzieś po drodze Kirk zgubił talent do komponowania wpadających w pamięć, zachwycających solówek. Na "Harwired..." każda solówka brzmi po prostu byle jak i odniosłem wrażenie, że została umieszczona chyba w każdym utworze po prostu po to by była i zadowoliła fanów a samemu Kirkowi dała chwilę w centrum uwagi podczas koncertów. Nie takiego Kirka kochamy, choć rytmiczną robotę robi świetną. No i utowry z tej płyty, powiedzmy to otwarcie - są takie sobie, zdecydowanie odbiegające od poziomu, na który Metallica wzbijała się dawniej. Szkoda, że wszystkie te kompozycje zmierzają donikąd i po prostu sobie jedna po drugiej przemijają nie zostawiając większego wrażenia na wyrobionym słuchaczu.

   Słuchając tej płyty dziś rano, pomyślałem sobie, że ta płyta Metallici (podobnie zresztą jak poprzednia) jest jak wizyta dobrego przyjaciela w progach naszego domostwa. Cieszy nas ogromnie, że jest, obcujemy z nią z radością i sympatią jednak nie ma już tego żaru i ekscytacji co lata temu gdy przyjaźń ta była młodą, nieposkromioną i nieprzewidywalną jednakże nie zamienilibyśmy tego
wysłużonego druha na żadnego innego, młodszego kompana będącego obecnie hero of the day.

   Nie będę pastwił się nad paskudną okładką płyty bo swoje już w tej materii powiedziałem zaś całą płytę mogę spokojnie polecić fanom ciężkiego grania i młodszym zespołom by nauczyć się wierności i wiarygodności wobec własnych korzeni.

Metallica, "Harwired...to Self Destruct", 2016

Moja ocena - 3/5


Komentarze

Popularne posty z tego bloga